< Wstecz

Podcięte skrzydła, czyli jak kremlowska propaganda wykorzystuje myśliwce wielozadaniowe… Ukrainy, których ta jeszcze nie ma

fot. fot. PAP/EPA /Jan Langhaug
fot. fot. PAP/EPA /Jan Langhaug

Pierwsze duńskie F-16 „Fighting Falcon” mają trafić na Ukrainę w czerwcu lub lipcu. Nasi sąsiedzi wiążą z otrzymaniem tych myśliwców wielozadaniowych duże nadzieje. Z kolei zachodni eksperci podkreślają, że „sokoły” na ukraińskim niebie nie staną się game changerem, za to ich obsługa będzie stanowić olbrzymie wyzwanie. Rosja natomiast zdaje się być poważnie zaniepokojona. Kontrolowane przez Kreml środki masowego przekazu w ostatnich dniach są zalewane publikacjami, z których wynika, że choć „falcony” z wymalowanym tryzubem jeszcze nie wzbiły się w powietrze, to już poniosły sromotną klęskę. A przy tym rozpętały III wojnę światową.

 

Kijów obecnie dysponuje kilkudziesięcioma myśliwcami MIG-29 i SU-24 z czasów sowieckich. To daje Rosji znaczną przewagę w walce powietrznej, bowiem wykorzystuje ona, choć nie tylko, znacznie nowocześniejsze maszyny SU-35. Właśnie dlatego, tuż po rozpoczęciu inwazji na Ukrainę, dyplomacja zaatakowanego kraju zaczęła zabiegać o pozyskanie F-16 – myśliwców wielozadaniowych czwartej generacji.

Przez pierwsze miesiące starania te były wołaniem na puszczę – Stany Zjednoczone wykluczały umożliwienie przekazania „falconów” Ukrainie – i to nawet nie z amerykańskiego arsenału, lecz przez jakiekolwiek państwo posiadające te maszyny w swojej flocie bojowej. Dopiero wiosną 2023 r. Biały Dom zatwierdził zgodę udostępnienie Ukrainie tych myśliwców. W lipcu na szczycie NATO w Wilnie powołano koalicję państw, które miały zapewnić operowanie F-16 na Ukrainie. Donorami maszyn są Dania, Holandia, Norwegia i Belgia (łącznie 85 sztuk), natomiast w zakresie szkolenia załóg i personelu naziemnego oraz późniejszego serwisu, do koalicji dołączyły Polska, Wielka Brytania, Rumunia, Portugalia, Szwecja, Kanada i Luksemburg. Szkolenia odbywają się również w Tucson w Arizonie (USA).  

Eksperci, i to nie rosyjscy, bo o tych za chwilę, podkreślają, że pojawienie się „sokołów” na niebie nad Ukrainą to za mało, żeby ta odparła inwazję. Tym niemniej może sporo zmienić. Mając możliwość przechwytywania rakiet manewrujących, F-16 będą stanowić bezcenne uzupełnienie dalece niewydolnej ukraińskiej obrony przeciwlotniczej. Zapewnią wsparcie operacjom naziemnym, a zarazem utrudnią udzielenia go rosyjskim siłom przez maszyny przeciwnika. Mogą zostać przystosowane do przenoszenia rakiet przeciwradiolokacyjnych, śledzących powietrze-powietrze, manewrujących jak Storm Shadow, a także niewielkich bomb. I choć do tej pory warunkiem ich wysłania na Ukrainę jest bezwzględne zastrzeżenie, że będą operować wyłącznie nad autonomicznym terytorium tego kraju, mają możliwość rażenia celów oddalonych o 100 km.    

Nie stanowi zaskoczenia fakt, że w tygodniach poprzedzających pojawienie się pierwszych z tych myśliwców nad Ukrainą rosyjskie władze i agitprop, objaśniając świat zarówno własnemu narodowi, jak i społeczności międzynarodowej, sięga po narracje jako żywo przypominające te, które w ubiegłym roku towarzyszyły wyposażeniu Ukrainy w nowoczesne zachodnie czołgi. Doskonale pamiętamy doniesienia o zniszczonych lub unieruchomionych w ukraińskim błocie Leopardach, zanim te w ogóle zdążyły się tam pojawić. Jesienią ubiegłego roku rosyjska dyplomacja wspierana przez aparat propagandowy prowadziła intensywną kampanię mającą na celu utożsamienie wyposażenia ukraińskich sił zbrojnych w Leopardy czy Abramsy z wybuchem III wojny światowej oraz początkiem konfliktu nuklearnego. Nie inaczej jest teraz.

Jak raczył stwierdzić Władimir Putin, jeśli F-16 pojawią się na niebie Ukrainy, Rosja uzna je za nośniki broni nuklearnej. I uderzy na lotniska, z których startowały. Wtóruje mu, a jakże, rosyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych: „Bez względu na to, w jakiej konkretnej modyfikacji zostaną dostarczone te samoloty, będziemy je postrzegać jako nośniki broni nuklearnej, a ten krok Stanów Zjednoczonych i NATO uznamy za celową prowokację” – czytamy w komunikacie z 6 maja 2024 r. I dalej: „NATO przybliża wojnę na Ukrainie do punktu, w którym osiągnie ona masę krytyczną i eksploduje”. Manipulacja zawarta w twierdzeniu, że NATO eskaluje wojnę na Ukrainie do poziomu konfliktu atomowego polega na tym, że F-16 rzeczywiście ma może zostać przystosowany do przenoszenia ładunków jądrowych, jednak nie wprowadza to żadnej nowej jakości do teatru działań wojennych. Myśliwce SU-24, którymi do tej pory dysponuje Ukraina, też mogą zostać dostosowane do tego celu. Co zresztą zrobił i czym już w sierpniu 2022 r. chełpił się prezydent Białorusi Aleksander Łukaszenka. Warto mieć też na uwadze, że Ukraina, choć była trzecim mocarstwem atomowym świata i dysponowała 5800 głowicami, które przypadły jej w spadku po ZSRR, od początku lat 90. XX wieku nie ma ani jednej. Zrzekła się ich w zamian gwarancje bezpieczeństwa zawarte w podpisanym w 1994 r. Memorandum Budapesztańskim. Jak przekonaliśmy się w 2014 r., owe gwarancje okazały się warte funta kłaków.


Kolejna karkołomna figura retoryczna, po którą sięga Putin, a kolportuje ją rosyjski aparat propagandowy, to twierdzenie, że ukraińskie F-16 będą musiały operować z lotnisk w Polsce i Rumunii. A to byłoby równoznaczne z rozszerzeniem konfliktu na kraje Paktu Północnoatlantyckiego. Owszem, „falcony” są dużo delikatniejsze i bardziej wymagające niż konstrukcje sowieckie. Od początku rozważań dotyczących przekazania ich Ukrainie pojawiały się liczne wątpliwości, czy ta będzie w stanie zapewnić im odpowiednią ochronę, serwis i infrastrukturę. Na przykład pasy startowe; w przypadku tych maszyn muszą być równe, gładkie i czyste (niezasłane kawałkami gruzu), co w warunkach regularnie bombardowanego kraju jest dość wyśrubowanym warunkiem. Trzeba jednak mieć na uwadze, że w ostatnich miesiącach Ukraina poczyniła mnóstwo starań, żeby te cenne nabytki mogły względnie bezpiecznie operować na jej terytorium. Jak oznajmił rzecznik Ukraińskich Sił Powietrznych Illa Jewłasz, maszyny będą rozproszone, przechowywane w podziemnych i naziemnych hangarach odpornych na ataki rakietowe. W celu zmylenia wroga, zostaną też rozmieszczone makiety „sokołów”. Oprócz załóg, w Danii i Rumunii szkolenie przechodzi personel techniczny, który zapewni myśliwcom bieżący serwis. Ten poważniejszy ma się odbywać poza Ukrainą – niewykluczone, że bazach w Łasku i Krzesinach lub zakładach w Mielcu. Trwa też przygotowanie ukraińskich techników w zakresie ukrywania maszyn przed rosyjskimi radarami i satelitami. Wreszcie nie jest prawdą, że na Ukrainie F-16 nie miałby, jak wystartować ani wylądować. Jak w rozmowie z Polską Agencją Prasową podkreślił redaktor naczelny „Nowej Techniki Wojskowej” Mariusz Cielma, „ukraińskie lotnictwo opiera się w warunkach wojennych na niewielkich, mobilnych zespołach, które muszą manewrować i wykorzystywać też m.in. drogi publiczne. Nie jest to jednak niczym nadzwyczajnym, ponieważ F-16 startują też z dróg np. na Tajwanie. Tak naprawdę wystarczy tutaj około 2 km prostej, dobrze utrzymanej asfaltowej nawierzchni i odpowiedni osprzęt do zabezpieczenia operacji lotniczych”.
Zatem twierdzenie, że „sokoły” będą startować z polskich i rumuńskich lotnisk to jedynie kolejna próba uzasadnienia narracji., że „specoperacja” na Ukrainie to wymuszona przez NATO konfrontacja Rosji z całym Paktem.

 

Pod koniec marca tego roku Putin powiedział, że nawet jeżeli Zachód dostarczy myśliwce F-16 Ukrainie, to nie będą w stanie niczego zmienić na polu walki i zostaną zniszczone jak pozostały sprzęt dostarczany Kijowowi. Historyk lotnictwa Nikołaj Bodrikin poczuł się w obowiązku doprecyzować słowa Władimira Władimirowicza i wyklarować rosyjskiemu społeczeństwu, jak to będzie z tymi F-16. W materiale opublikowanym w serwisie Sputnik 28 marca 2024 r. tłumaczy, że F-16 to technologiczny relikt. Dla rosyjskich myśliwców nie stanowi żadnego wyzwania. Natomiast zabójcze dla niego są wszystkie systemy przeciwlotnicze: S-200, S-300, S-400 i wreszcie S-500. Do tego dochodzą baterie Sosna-R i Pancyr, a nawet przenośne zestawy Verba. Wyliczanka prowadzi do puenty. A jest nią twierdzenie, że Ukraińcy zrobią użytek z „falconów” wykorzystując je jako kamikaze, bo to jedyny sposób na w miarę efektywne zastosowanie tej maszyny. Tak więc po dwuipółrocznych staraniach polityków, szkoleniu pilotów i zespołów technicznych, budowie ukrytych i odpornych na uderzenie rakietowe hangarów Ukraińcy mieliby wykorzystać te wyczekane maszyny, z których każda ma wartość prawie 70 mln dolarów do przeprowadzenia kilku samobójczych ataków. Są raczej nikłe szanse, że tę jakże nadwątlającą autorytet Bodrikina jako eksperta narrację przyjmie zachodnia opinia publiczna (być może ktoś mu wytknie, że „udowadniał” że misja Apollo 11 była mistyfikacją). Jego głos raczej ma nikłe szanse poskutkować uznaniem Ukraińców za tak rozrzutnych, że szkoda przekazywać im F-16. Jednak rosyjskie społeczeństwo jest w stanie przyjąć naprawdę dużo i zapewne spora jego część uwierzyła, że choć Ukraina jeszcze nie wprowadziła do walki ani jednego „sokoła”, to – formalnie rzecz biorąc – wszystkie są już zestrzelone.

Grzegorz Rutke

31.05.2024

Ostatni dostęp do wszystkich linków: 31.05.2024

Przypisy: