Nowe opakowanie starych kremlowskich operacji wpływu
Istnieje kilka rodzajów prorosyjskich influencerów. Pierwsza grupa to osoby w oczywisty sposób zatrudnione przez rosyjski rząd. Angielski może nawet być ich pierwszym językiem, ale pracują dla Russia Today, albo piszą w Sputniku, a niektórzy mieszkają nawet w Rosji. Ich związki z Rosją są więc oczywiste, a mimo to są bardzo popularni w zachodnich mediach społecznościowych. Mamy także grupę influencerów, którzy mogą nie być opłacani przez Rosję bezpośrednio i otrzymywać pieniądze od jakiejś innej firmy, której z kolei płaci Kreml – powiedział PAP Darren Linvill, prof. komunikacji społecznej Uniwersytetu Clemson w USA, współprowadzący Media Forensics Hub, interdyscyplinarny zespół badający i zwalczający dezinformację w sieci.
FakeHunter: Jak działa rosyjska machina dezinformacyjna w USA?
DarrenLinvill: W czasach zimnej wojny Rosjanie wykorzystywali gazety, które sami tworzyli, żeby następnie rozsiewać publikowane tam fałszywe informacje w prawdziwych mediach. Dziś stosują właściwie podobne podejście, tyle że posługują się nowoczesną technologią. W kampanii wyborczej w 2016 r. i w kolejnej, z 2020 r., mogliśmy obserwować, jak kremlowscy specjaliści od dezinformacji skupiali się na tworzeniu fałszywych kont w mediach społecznościowych, które próbowali z czasem rozwijać, stopniowo zdobywać dla nich obserwujących, a zasięg i wpływ, który w ten sposób osiągali, wykorzystywali następnie do rozpowszechniania określonych informacji.
FH: W tej kampanii jest inaczej?
DL: Nadal powstają fałszywe konta w sieci, ale Rosjanie już się na tym nie skupiają. Dziś wolą tworzenie całych stron internetowych, a do rozsiewania fałszywych narracji coraz częściej służą prawdziwe konta w mediach społecznościowych i autentyczni influencerzy.
FH: W publikacji pt. "Infektion’s Evolution" przypomniał pan o zimnowojennej metodzie tzw. „prania narracji” (ang. narrative laundering), która służyła KGB do kamuflowania prawdziwych źródeł fałszywych informacji. Posłużyli się nią w latach 80. prowadząc operację „Infektion”, w ramach której rozpowszechniono fake newsa o rzekomej odpowiedzialności USA za powstanie wirusa AIDS. Najpierw „prano” go przez lata umieszczając w gazetach na całym świecie. Czy dziś nadal działają takie pralnie?
DL: Oczywiście, z tą różnicą, że „pranie” narracji odbywa się w nieco inny sposób. Powstaje np. materiał video, w którym ktoś opowiada swoją historię, zawierającą jakieś poufne informacje. To może być rzekoma ekspedientka pracująca w sklepie Cartiera, która miała obsługiwać Ołenę Zełenską, albo oficer służb specjalnych, który ujawnia jakieś rewelacje. Takie nagrania umieszczane są następnie w specyficznym rodzaju mediów, zazwyczaj spoza zachodniego kręgu kulturowego, które chcą po prostu trochę zarobić. Są to np. portale z zachodniej Afryki, z krajów arabskich, Indii czy z Turcji, które nie mają na pozór żadnego związku z rosyjską propagandą. Może się też zdarzyć, że taka wykreowana historia pojawia się na portalu udającym amerykański, choć w rzeczywistości powstałym przy użyciu sztucznej inteligencji i składającym się z ukradzionych treści. Stamtąd nasza historia trafia do sieci prorosyjskich influencerów, którzy rozsiewają ją w mediach społecznościowych. Niektóre w ten sposób wykreowane fake newsy stają się wiralem. Te metody nie są oczywiście nowe. Zostały tylko opakowane w nową technologię i są bardziej skuteczne.
FH: Skąd biorą się influencerzy wykorzystywani przez rosyjską propagandę, np. taki Jackson Hinkle, samozwańczy amerykański komunista?
DL: Istnieje kilka rodzajów prorosyjskich influencerów. Pierwsza grupa to osoby w oczywisty sposób zatrudnione przez rosyjski rząd. Angielski może nawet być ich pierwszym językiem, ale pracują dla Russia Today, albo piszą w Sputniku, a niektórzy mieszkają nawet w Rosji. Ich związki z Rosją są więc oczywiste, a mimo to są bardzo popularni w zachodnich mediach społecznościowych. Mamy także grupę influencerów, którzy mogą nie być opłacani przez Rosję bezpośrednio i otrzymywać pieniądze od jakiejś innej firmy, której z kolei płaci Kreml.
FH: Co przypomina niedawno ujawniony przypadek influencerów związanych z prawą stroną amerykańskiej debaty publicznej, którzy pracowali dla firmy słup, zatrudnionej w rosyjskiej operacji wpływu. Ale oni podobno o tym nie wiedzieli...
DL: Bo ten drugi rodzaj influencerów może pracować dla Rosji nieświadomie, choć efekt jest ten sam – rozpowszechnianie prorosyjskiej narracji w mediach. Jest też trzecia kategoria liderów opinii w sieci, do której należą ludzie pokroju Jacksona Hinkle’a. Nagłaśniają prorosyjskie treści, bo trafiają w ten sposób w oczekiwania swojej publiczności. Zresztą na Zachodzie nie brakuje pajaców, którzy mają rusofilskie skłonności i będą rozpowszechniać takie narracje nawet za darmo.
FH: Nie trzeba być rusofilem, żeby nagłaśniać np. rosyjską wizję historii tak, jak to zrobił w wywiadzie z Władimirem Putinem Tucker Carlson, nie reagując na oczywiste kłamstwa rosyjskiego prezydenta. Czy ten sprawny i znany konserwatywny dziennikarz jest takim nieświadomym prorosyjskim influencerem?
DL: Carlson z pewnością powiedział dotąd sporo dobrych rzeczy o Rosji i Putinie, co oczywiście nie jest żadną zbrodnią – mamy w USA wolność słowa. Osobiście jednak nie powiedziałbym o Rosji tego, co od niego usłyszeliśmy. Nie pojechałbym do Moskwy chwalić tamtejszych sklepów spożywczych. Kocham swój kraj.
FH: Carlson zrobił sporo ciekawych wywiadów. Z wieloma jego opiniami można się zgodzić, ale w sprawie stosunku do Rosji kompletnie go nie rozumiem. Jak to się stało, że niektórzy amerykańscy konserwatyści powtarzają rosyjską propagandę?
DL: Wyrosłem w kraju – a to był szczytowy moment zimnej wojny – w którym Rosja, albo przynajmniej rosyjski rząd, to było zło. Ostatnio coś się jednak w amerykańskiej polityce zmieniło i pojawili się ludzie, szczególnie ci kojarzeni z radykalnym konserwatyzmem, którzy zaczęli dostrzegać dobre cechy Putina i pozytywne strony rosyjskiej polityki. Trudno mi powiedzieć, skąd się to wzięło. Może ma to związek z pojawieniem się trumpizmu? Co do Tuckera Carlsona, on z pewnością nie jest „pożytecznym idiotą”. Nie bierze też przecież pieniędzy bezpośrednio od Rosji. Moim zdaniem po prostu stara się dotrzeć do bardzo specyficznej publiczności i na tym zarobić. Przy czym tak pozytywna percepcja Rosji, z którą mamy do czynienia w przypadku tej publiczności, nigdy się w tym kraju dotąd nie zdarzała, przynajmniej w trakcie mojego życia.
FH: Jeśli przyjrzeć się reakcjom na debatę Trump-Harris w rosyjskich mediach, to nie widać tam fake newsów tylko nagłaśnianie linii wewnętrznego sporu w USA, powtarzanie często usprawiedliwionej zresztą krytyki, np. oskarżania moderatorów o stronniczość. Kto więc papuguje kogo: część amerykańskiej prawicy rosyjską propagandę, czy odwrotnie?
DL: Nie sądzę, żeby te dwie rzeczy się wykluczały, myślę wręcz, że wzajemnie się napędzają i czerpią z siebie nawzajem. Jak do tego doszło? Częściowo ma to związek z tendencją obecną dziś na Zachodzie, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, do postrzegania oponentów politycznych w niezwykle negatywy sposób. Konsekwencją tej postawy jest potrzeba przyjęcia stanowiska skrajnie różniącego się od opinii oponentów, nawet jeśli tradycyjnie nigdy tak się nie myślało i takie stanowisko nie jest dobre dla kraju albo intelektualnie spójne. Robi się tak tylko po to, aby różnić się od tej drugiej strony. To praktyka obu stron politycznego sporu, zarówno prawicy, jak i lewicy.
FH: Jednak Republikanin z Teksasu Michael McCaul powiedział kilka miesięcy temu, że część jego kolegów „zaraziło się rosyjską propagandą”. Ta wypowiedź sugeruje znacznie poważniejszą przyczynę szerzenia się plagi prorosyjskości w amerykańskiej debacie publicznej.
DL: Ja jednak uważam, że jednym z elementów tego zjawiska jest tendencja do odróżniania się na siłę od drugiej strony. W Stanach jest sporo pronatowskich, tradycyjnych instytucjonalistów, którzy już w 2014 roku byli proukraińscy, z oczywistych, historycznych względów, dlatego – biorąc pod uwagę obecny stan polityki w USA – musieli pojawić się radykałowie, którzy głoszą prorosyjskie poglądy, tylko po to, żeby być przeciw. Wiedzą, że jakakolwiek krytyka polityków proukraińskich zjedna im poparcie ich zwolenników, że ściągną w ten sposób na siebie uwagę.
FH: A rosyjska machina propagandowa próbuje ten trend wykorzystać. Skutecznie?
DL: O tak. Takie postawy polityczne powodują, że znacznie trudniej się rządzi. Proszę sobie przypomnieć, ile zajęło uchwalanie w Kongresie ustawy o pomocy dla Ukrainy. Opóźnienie trwało kilka miesięcy, co negatywnie odbiło się na sytuacji na froncie. Kampanie dezinformacyjne niewiele kosztują, a mają ogromny wpływ na rzeczywistość w Ukrainie. To się Rosjanom opłaca!
FH: Z drugiej strony, amerykańska prawica ma prawo krytykować politykę wspierania Ukrainy, nawet jeśli wykorzystuje to Kreml, a przeciwnicy polityczni nazywają ich ludźmi Putina. Na tym polega przecież nieskrępowana debata.
DL: Tak, to bardzo trudna sprawa. Trzeba jednak pamiętać, że niektórzy naprawdę zachowują się jak wspólnicy Putina. Oczywiście warto pamiętać, że jakieś słuszne racje są po każdej stronie sporu.
FH: Dlaczego Rosjanie koncentrują się tym razem jedynie na prawicy? Pamiętam, że kiedy w USA odbywała się debata na temat szczelinowania (ang. fracking) rosyjska propaganda rozsiewała fake newsy zarówno na prawicy, jak i na lewicy.
DL: To prawda. Oni mają tradycję celowania w obie strony politycznego spektrum. W kampaniach z 2016 i 2020 roku Rosjanie próbowali wpływać na lewicę, żeby doprowadzić do zmniejszenia frekwencji, a na prawicy starano się powiększyć poparcie dla Trumpa. Tym razem, ze względu na wydarzenia na Ukrainie, Kreml dość konsekwentnie koncentruje swoje dezinformacyjne wysiłki na amerykańskiej prawicy. To tam widzi potencjalne korzyści dla swojej polityki.
FH: Czy Rosjanie rzeczywiście uznali, że lepsza z ich punktu widzenia będzie kolejna prezydentura Trumpa, czy raczej chodzi im o sianie chaosu w Ameryce?
DL: Nie ma wątpliwości, że chcą pogłębiać podziały w amerykańskim społeczeństwie. W 2016 roku „wsparli” Bernie Sandersa, a to najbardziej radykalny z możliwych kandydat na lewicy. Tak jak Trump jest najbardziej radykalnym kandydatem głównego nurtu na prawicy. Rosjanie ich wspierają, żeby zaostrzyć podziały w USA.
FH: Według New York Timesa, Iran także prowadzi w USA kampanie dezinformacyjne. Podobno próbuje osłabić kandydaturę Trumpa. Czy jest tak samo groźny jak Rosja?
DL: Ma inne cele, koncentruje się na amerykańskiej lewicy, ale jest coraz lepszy w rozsiewaniu fałszywych narracji. Wykorzystuje tradycyjne rosyjskie metody dezinformacji i tworzy np. fejkowe strony internetowe i konta w mediach społecznościowych służące do „prania” narracji.
FH: W grze są też Chińczycy. Co można zrobić, żeby Amerykanie byli bardziej odporni na manipulacje?
DL: Chińska dezinformacja jest jeszcze trudniejsza do zwalczania, bo nie jest adresowana do poszczególnych osób, ale koncentruje się na algorytmach. To operacje o dużej skali. Niestety media społecznościowe wycofały się z sensownego moderowania, a amerykański rząd ze wspierania badań nad dezinformacją i z projektów ją zwalczających. Jestem pesymistą. (PAP)
Rozmawiała Anna Gwozdowska
ag/ mow/
15.09.2024